Z Kijowa do BKK lecielismy ok 9 godzin, mielismy sie wyspać, ale prawie cały lot przegadaliśmy. Wylądowaliśy bardzo wcześnie rano, ok. 5.00 czasu lokalnego (+6 godz. do naszego) i po małych poszukiwaniach transportu pojechaliśmy na Khao San Road, do słynnej dzielnicy plecakowiczów. Chyba najwygodniejsze połączenie z lotniska (może nie najtańsze) to klimatyzowany autobus typu express linia AE2 jeżdżąca z pierwszego poziomu. 150B (przelicznik ok 10:1, czyli nasze ok 15zł) i po mniej więcej godzinie jesteśmy na Khao San. Taksówką chcieli nas zabrać za 200B od osoby, ale wietrzyliśmy w tym jakiś podstęp.
Pierwsze wrażenia - bardzo ciepło, bardzo duża wilgotnośc powietrza i specyficzny smród. Helołmajfriendzi oczywiście oferują pomoc w znalezieniu hotelu, a tuk-tukowcy (tuk-tuki to takie małe kolorowe trójkołowe taksówki z kierownicą motocykla) próbują swoich sztuczek dla naiwnych turystów. Opowiadają, że teraz na pewno nie znajdziemy żadnego hotelu, dopiero po 12 się zwolnią miejsca, a w tym czasie oni nas zawiozą do państwowego biuta turystycznego, żebyśmy mogli bez naciągactwa załatwić sobie pokój i bilety na dalszą podróż. Mało tego zawiozą nas za jedynie 10B od osoby. Wiemy dobrze, że kończy się to przy okazji objazdem po sklepach jego znajomych (na czym zarabia) i zmarnowaniem całego dnia. Nie dajemy się zwieść i sami szukamy lokum. Zataczamy krótką rundkę i zaraz lokujemy się w jednym z guesthousów polecanych przez przewodnik Lonely Planet - New Joe Guesthouse - za 3-os pokój z klimą i łazienką z ciepłą wodą płacimy 600B (ok 20zł od osoby). Pokój będzie gotowy za godzinę, więc zostawiamy plecaki i idziemy cos zjeść.
Jemy w ulicznej garkuchni ze stolikami na chodniku. Evcia "not spicy" ryż z kurczakiem, który później okazuje się rybą, my ze Zbigiem "spicy" ryż z jakąś potrawką. Smakuje wybornie, bardzo aromatyczne, dużo przypraw, ostre dania są ostre rozsądnie (dla osób lubiących ostra kuchnię), dodajemy więc jeszcze sos ze świeżych papryczek. Mniam, cena zestawu.. ok. 2,50zł :)
Nasz guesthouse mieści się w jednej ze spokojniejszych alejek prostopadłych do Khao San, ma bardzo fajną kawiarenkę na dole i biuro turystyczne. Pokoje skromne, ale czyste i wystarczające. Załatwiamy sobie od razu przejazd na następny dzień do Chiang Mai na północy - klimatyzowaany autobus z rozkładanymi siedzeniami, nocny 18.00-7.00 rano za 350B od osoby. Po prysznicu padamy i śpimy do 14.00. Pokój z klimatyzacją jest super!
Po południu idziemy się rozejrzeć po Bangkoku, celem jest Chinatown. Tuk-tukowcy po drodze zaczynaja znowu nas zwodzić, że zabytki już dzisiaj są nieczynne i musimy wrócić jutro rano, a oni dzisiaj nas zawiozą w inne fajne miejsca. Jesteśmy już uodpornieni. Później przechodząc obok wejscia do np. Wielkiego Pałacu widzimy, że oczywiście jest otwarty dla zwiedzających.. Podpływamy tramwajem wodnym kursującym po rzece. Wszyscy strasznie się spieszą, a kobieta z obsługi strasznie sie drze (w zasadzie pieje) oznajmiając nazwę przystanku i poganiając wysiadających. Po drodze widzimy nowoczesne wieżowce i zaraz obok straszne slumsy przy rzece.
Tłok jak.. w chińskiej dzielnicy ;) Wszedzie stragany i dużo ludzi. Głośno i brudno, ale ciekawie :) To naprawdę jest bardzo trude do opisania, ta feeria kolorów i zapachów. Czasem strasznie śmierdzi, czasem pachnie kadzidełkami, czasem jedzeniem z ulicznych straganów, że aż się człowiek robi głodny (czasem jak spojrzymy na niektóre, to wręcz odwrotnie, taki brud), a najczęściej wszystko to naraz. Stragany uliczne są wszędzie, czasem zajmują prawie cały chodnik, że ciężko przejść. Sprzedają na nich wszystko co możliwe. Najwięcej chyba jest jedzenia - gotowane, smażone, grilowane, zupy serwowane w plastikowych torebkach, owoce jakich w życiu na oczy nie widzieliśmy, świeżo wyciskane soki, przekąski, słodycze. Jedzenie jest bardzo tanie, tu inaczej niż u nas, nikt w domu nie gotuje - jada się na ulicy. Nie mają tu też jak u nas jasno wyznaczonych posiłków jak śniadanie, obiad i kolacja - jedzą kiedy są głodni, porcje nie są wielkie, więc jedzą często. Micha kosztuje średnio 2-4zł. Oprócz jedzenia na stoiskach często widać jakieś bilety czy kupony - wygląda na kupony na loterię. Sprzedają stare klamoty, podróby zegarków, ubrania, mnóstwo tandetnych, kolorowych rzeczy. Evcia jest naszym przewodnikiem i dzielnie nas prowadzi w labiryncie uliczek. Szukamy smażonego makaronu na obiad. Ciężko dogadać się ze sprzedawczynią, ale w końcu dostajemy swoje porcje.
Wracamy tuk-tukiem. Jest już wieczór, więc liczymy, że uda się bez sztuczek. Negocjacje prowadzimy książkowe :)
Zatrzymuje się tuk-tuk, pytam za ile zawiezie nas na Khao San. Za 100B. Oo, to za dużo odpowiadam i odchodzę. Facet za mną woła i zaprasza do negocjacji. Wypisuje flamastrem na tablicy rozdzielczej 80B. Znowu robię ooo i mówie, że za duzo. To pyta ile damy. Wołam 50B za 3 osoby. Na to on robi ooo! daje mi flamaster i mówi "you kill me!". Ostatecznie zgadzamy się na 60B :) Jazda niesamowita. Jest już ciemno, ulice rozświetlają neony. Mnóstwo świecących reklam! Nasz tuk-tuk mknie jak szalony, czasem pod prąd i nie zawsze na zielonym. Duża frajda, polecam! Bangkok wygląda dużo lepiej wieczorem i w nocy niż za dnia.
W okolicach Khao San jest mnóstwo ludzi. Nie poznajmy tych ulic, tak zmieniły się od rana! Stragan na straganie! Wszystko rozświetlone. Uliczni sprzedawcy na wózkach wożą smażone robale, koniki polne, a nawet smazonego skorpiona. Inni świeże orzechy kokosowe z wetkniętą słomką. Wsuwamy smażony makaron z krewetkami, a w innym miejscu wypijamy drinka podawanego w ... wiaderku :) Whisky z Colą i Red Bullem - pychotka, tu też wrócimy :) Zbigu kupuje jeszcze Durian - specyficzny owoc. Ludzie piszą, że śmierdzi i smakuje padliną.. Padliny nie próbowałem, więc trudno ocenić, ale faktycznie jest.. specyficzny ;) Zbigu się zajadał, my z Evcią tylko spróbowalismy i czułem go jeszcze w nocy nawet po szorowaniu zębów ;)
Kupujemy jeszcze spraye na moskity. Za wystarczająco skuteczne uchodzą te z 30% środka DEET. Idziemy na całość, kupujemy taki super mocny z 95% DEET (nie wzieliśmy żadnych szczepień, ani lekarstw na malarię - świadomie - za to chcemy mieć dobrą profilaktykę). Nie wykluczone więc, że jak nie zjedzą nas komary to zażre nas ten środek ;)
Z pewnościa dzień pełen wrażeń. Pod koniec powoli się przyzwyczajamy do straszliwej wilgoci i upału. Jest 00:30 czasu lokalnego. Evcia się przewraca i nie może spać, Zbigu już spi, a ja w łóżku z latarką na czole piszę blog :)