Dzisiaj wieczorem wyruszamy autokarem na północ, czyli jeszcze cały dzień mamy na zwiedzanie Bangkoku. Wczoraj byliśmy juz bardzo blisko podjęcia decyzji o wysłaniu z powrotem przynajmniej połowy rzeczy z plecaków - takie były ciężkie, ale jakoś się na razie z tym pogodzilismy. Wychodzimy na zewnątrz, a tam... pada deszcz! Wypiliśmy wiec poranną latte z czekolada w restauracji naszego hostelu i akurat przestało padać :)
Na śniadanie zjedliśmy pikantna ostrą zupę na jednym ze straganów - zupy tu jada się pałeczkami, a dopiero na koncu używa sie lyżki.
Pojechaliśmy tuk-tukiem do Grand Palace (wstęp 350B/os). Przepiękne miejsce, na zwiedzanie trzeba sobie zarezerwować ze 3 godziny, ale jak ktoś ma więcej czasu to pewnie mozna tam spędzić prawie cały dzień. Oczywiście do wszystkich świątyń należy byc ubranym w długie spodnie, a kobiety powinny mieć zakryte również ramiona. Nie ma problemu jeśli przyszliśmy w krótkich spodniach, bo na miejscu gratis wypożyczają za zwrotną kaucją 100B/szt. brakującą odzież. My dostaliśmy fajne spodnie, Evcia miała ze sobą pareo. Na terenie zajmującym ok 24ha znajdują się pięknie zdobione złotem świątynie i strzeliste kopuły, kaplice, rzeźby i ołtarze na których Tajowie składają ofiary z jedzenia i kwiatów, zapalają kadzidełka i modlą się śpiewając. W głównej kaplicy znajduje sie posąg Szmaragdowego Buddy, ten podobno najświętszy wizerunek Buddy w kraju zrobiony jest jednak w całości z jadeitu. Pomiędzy świątyniami są bardzo ładnie utrzymane ogrody. Odpoczywamy popijając sok ze świeżego schłodzonego orzecha kokosowego (tylko 20B) - rozłupują górna jego część i podają cały orzech z wetkniętą słomką.
Na sąsiedniej ulicy zwiedziliśmy również bardzo ciekawą świątynię Wat Po. Nie jest może największa czy najstarsza w mieście, ale jest tu najdłuższa figura leżącego Buddy - 46m długości i 26m szerokości - to robi wrażenie, jest ogromna!
Wracamy znowu tuk-tukiem - fajnie sie nimi jeździ ;) Z jednym przesadzamy w negocjacjach ceny i odjeżdza, ale zaraz znajduje się nastepny chętny :)
W powrotnej drodze wpadamy na małe piwko do bardzo fajnej knajpki, to sushi bar, który przez przypadek odkryliśmy zapuszczając sie w jedną z bocznych uliczek. Kiedy już myśleliśmy, że zabrneliśmy w ślepy zaułek, lokalsi wskazali nam skrót do głównej ulicy przez tylne wejście tej knajpki :) Mają tu klimę, stoliki wpuszczane w podłogę i relaksujące leżanki. Tajskie piwo jest chyba lepsze od naszego.
Obsługa transportu autokarowego prowadzi nas z hostelu na przystanek. Autokar jest niezły, wnętrze dużo gorzej wychodzi na zdjęciach niż w rzeczywistości. Niestety akurat koło nas imprezują anglicy, jednak spili się w końcu piwem i poszli spać. W środku nocy ok 1.00 niespodzianka. Autokar zatrzymuje sie na dużym parkingu z restauracją na talony i koncertem na świeżym powietrzu. Godzinny postój. Jakieś Tajka strasznie zawodzi do mikrofonu (drze się niemożliwie, az uszy więdną), a inne tańcza na scenie - każda w swoim rytmie.