Rano niestety znowu pada deszcz, a do tego buty i spodnie mam przemoczone jeszcze z poprzedniego dnia, w nocy nie wyschły. Suszenie suszarką trochę opóźniło moje zaplanowane wyjście, ale w międzyczasie trochę przestało padać, tzn. tylko kropi.
Po drodze na prom do Wan Chai postanowiłem spróbowac "Egg tart", czyli taką babeczkę z budyniem .. może jajecznym, ciężko wyczuć. Ale to podobno dosyć znana tu przekąska. Podawana jest na ciepło i jest faktycznie całkiem smaczna (kosztuje 5 HK$, czyli jakieś 2zł).
Dzisiaj i na kolejne 3 dni w planach największe targi elektroniki organizowane przez HKTDC. Faktycznie okazuje się, że są ogromne. Rok temu organizatorzy odnotowali ponad 3 tysiące wystawców i ok. 60 tysięcy odwiedzających, całość na powierzchni prawie 80.000 m2! W tym roku zapewne jest podobnie, o ile nie więcej.
Targi bardzo ciekawe, ale może nie będę się o nich rozpisywał, bo mało ma to wspólnego z podróżami :P
Za to po targach masakra.. Chińczyków jak powszechnie wiadomo jest dużo, ale jak do tego dodamy pewnie drugie tyle osób z reszty świata, to możecie zobie wyobrazić sobie skalę tłumu wylewającego się na ulice HKG.
Do promu kolejka była taka, że zrezygnowałem i poszedłem do metra. Tam też nie lepiej.. dostałem się dopiero do 3-go pociągu...
Wieczorem przynajmniej już nie pada deszcz. Wczoraj zauważyłem dobrze wyglądającą knajpkę z wietnamskim jedzeniem, więc jadę metrem prosto w okolice Temple Street. Niestety nie mogę jej znaleźć, jest sporo różnych ale wszystkie mają menu po chińsku i obawiam się, że dostanę jakiegoś kota w zupie, albo w ogóle jakieś inne cudactwo.
W końcu znajduję jakąś ze zdjęciami potraw i angielskimi podpisami. Naganiaczka pokazuje mi rozmaite kraby, ryby, małże i ośmiornice pływające w wiadrach. Pytam o smażone kluchy. Nie jest zbytnio zadowolona, bo owoce morza są oczywiście dużo droższe, ale prowadzi mnie do stolika. Widzę, że jest kilku białych i sporo chińczyków, więc może będzie dobrze.
Smażony makaron z miesem, cebulą i kiełkami jest niezły (35HK$), chyba lepszy od wczorajszego ryżu, ale szału nie ma. Papryczki chilli też dostałem na dodatkowej miseczce. Czy chińczycy nie jeszą ostro przyprawionych dań ?? Dziwne!
Znowu zmęczony po całym dniu chodzenia wracam do hostelu. Hostel znajduje się w niezłum otoczeniu. Dookoła same luksusowe hotele jak Sheraton, The Penisula, gdzie podjeżdżają same top Mercedesy, Jaguary i Rolls Royce'y. Sklepy to też same firmowe, Versace, Louis Vuitton, Cartier, Tiffany i sklepy z zegarkami Rolex, Omega, Glashutte, Breitling, Vacheron Constantin... sklepów z zegarkami (oryginalnymi!) jest tu chyba więcej niż w Szwajcarii. Są dosłownie na każdym kroku w każdej dzielnicy HKG! A prawie na każdym skrzyżowaniu hindusi zaczepiają turystów i oferują kopie. Nawet niezłe, dużo lepsze niż tez z Bangkoku czy sprzedawane w Turcji.
Po drodze pstrykam trochę fotek. Neony nad ulicami są niesamowite.
Oczywiście kolejka do windy. Mamy tu "windowych", panowie z ochrony, którzy pilnują, żeby za dużo osób nie wsiadło do windy. Nie wim po co, bo winda ma wagę i tak piszczy jak wsiądzie jedna osoba za dużo. Pilnują też żeby kolejka się równo ustawiała, no i wciaskają guziki. Też niepotrzebnie, bo windy są tak non-stop obładowane bez względu czy jadą w górę, czy na dół, że raczej nie ma możliwości, żeby nie zjechała sama.